15 stycznia 2013

Torcik Naleśnikowy co go na Senackiej nie zjecie!!

Temat naleśnikowy został tak naprawdę zrealizowany we wrześniu roku pańskiego 2012, ale że ja ani prędki ani specjalnie pracowity nie jestem.. Z wielkim hukiem, grzmotem & łomotem, temat powrócił w piątek bodajże, 11 lub 12 stycznia. Ten łomot miał miejsce w Krakowie , na ulicy Senackiej.
Po zjedzeniu rzekomo najlepszych naleśników w Krakowie wzięła mnie taka nieopanowana chcica, tak wszechogarniająca złość, iż wedle zasady : " Że ja nie umiem? Że moje gorsze?? Że ja już Wam pokaże dobre Naleśniki!!#@$$#%%$^" postanowiłem sprężyć się , obrobić fotki i dodać przepis na Torcik naleśnikowy. Dedykuję go z całą powagą i mocą Panu Mariuszowi Maryjanowi Ciahowskiemu !:)

Czyli naleśnikowe gody pora zacząć.. A zaczniemy je od torcika naleśnikowego (dodam w tajemnicy iż na torciku się nie skończy i już kolejne fotki się "robią" ) Oczywiście nie jest to mój przepis, ale nie pomnę już skąd go mam. Ważne jest ,że jest na tyle prosty iż każdy go zrobić może.
A i skuteczny jest bo smakowity,wyglądem podniecający a i sytością ekonomiczny. Także na zimowo jesienne chłody jak znalazł..
 Sercem, jestestwem smakowym tegoż torciku jest farsz jabłczany. Bo forma torcika składa się z masy naleśników (ja używam zazwyczaj ok 15-25 naleśników) przekładanej czekoladą i masą jabłczaną. I właśnie ta masa generuje nam 80 % - by użyć wskaźników zwrotu inwestycji używanych przez sławną ostatnimi dniami firmę Amber Gold -smaku całego torciku. Reszta to pomarańczowy posmak naleśnika.
Tak naprawdę możecie użyć każda gotową masę szarlotkową - kiedyś użyłem masy Bakalandu i było ok. I w zasadzie szczerze mogę polecić użycie takiej gotowej masy - życie wtedy jest łatwiejsze, piękniejsze a i żylaki się od stania przy garach nie zrobią..
Popełnię pseudo reklamę i dodam, że całkiem niedawno wypróbowałem prażone jabłka firmy "Spiżarnia" - jest idealna po przesmażeniu z cynamonem...
 
Ambitnym osobowościom jednak,które mam nadzieję,że tu zaglądają, proponuje jednak taka masę samemu wysmażyć. Poza jabłkami (co wydaje się oczywiste) używam do masy laski cynamonu, kandyzowanej skórki pomarańczowej i nieco cukru waniliowego,albo samej waniliii.iiiiiiiii i ii.

Oczywiście torcik zaczynamy od masy.Ambitni, do dzieła!

Zaczynamy od jabłek - należy je zdobyć, później obrać i następnie pokroić w kosteczkę. W jabłka należy zainwestować - bo kiepskie jabłka o jakimś nieokreślonym smaku i konsystencji jak obrady sejmu, po prostu zepsują smak torciku i nie zagrają z czekoladą. Ja preferuje ostre w smaku, kwaśne jabłka. Generalnie ludzie- jabłko dobre musi być i basta! Żadne tam ekonomicznie uzasadnione wybory !:P

Mając już pokrojone w kosteczkunie jabłuszeczka (zdjęć tejże ingrediencji nie wstawiam, gdyż obraziłbym Wasze umiejętności kulinarne), odpalamy wielko pateluchne i na gorącą owąż wrzucamy jabłka. Niechaj to się kisi. Cały proces smażenia jabłek trwa około 30-40 minut. U mnie sprawa wygląda następująco:
1. Po wrzuceniu jabłek, po ok 10 minutach i kilkukrotnym przemieszaniu(jabłek) dorzucam 2-3 łyżki masła klarowanego oraz 3-4 łyżki posiekanej,kandyzowanej skórki pomarańczy (to jest ilość na około 6-7 dorodnych,krzepkich,soczystych i mięsistych jabłek)
2. Po kolejnych 10 minutach dorzucam ziarna wanilii z dwóch lasek(do jabłek). Waniliowych lasek. Tak tak, pół paczki cukru waniliowego jako substytucik lasek będzie w sam raz..
3. Dorzucam sproszkowany cynamon - można także użyć pogniecionego,pokruszonego cynamonu w laskach/pałkach - ale trzeba pamiętać iż po zębach później plątać się toto będzie.. Cynamonu dodaję na oko - myślę ,że pół łyżeczki w zupełności wystarczy - chodzi o lekki posmak cynamonu w całej masie. Masa ma smakować jabłkami z odrobiną cynamonu. A nie odwrotnie!

4. Po ok 30 minutach od początku całej tej operacji dosładzam cała masę jabłkową - tak by była słodkawa i pamiętając iż masa będzie przekładana czekoladą, która jak wszem i wobec wiadomo słodką jest jak..
jak czekolada :]


Teraz zajmiemy się samymi plackami naleśniczanymi.
Naleśnik nie jest trudną sprawą, ale pewne zasady należy zachować by naleśnika takiego jaki właśnie potrzebujemy stworzyć.
Dziś, w tym przepisie, potrzebujemy naleśnika cienkiego, w miarę kruchego o lekkim smaku. Żaden tam gruby glut mączny ociekający olejem.. Delikatny i chrupki, jakby wprost "zajumany" z Montrmartre.
Także ścierki w dłoń !
Po pierwsze co potrzebujemy to patelnia. Wielkości w sam raz , o zaokrąglonych bokach by nam się placek nie przywierał w sposób zawsze irytujący.
Po drugie co potrzebujemy to jakowyś tłuszcz. Do tego konkretnego przepisu polecam masło klarowane, ale jak usmażycie na oleju słonecznikowym też będzie gites. Tylko na Boga!, nie polewajcie tej patelni tym tłuszczem jakbyście prysznic brali.. Tu chodzi o krople, o delikatne zwilżenie, o wstrzemięźliwość tłuszczaną!
Po trzecie co potrzebujemy , to przepis ofkorsik:)
Uwierzycie, że nie znam na pamięć?:D

Po czwarte potrzebujemy miski lub jakiegoś wehikułu do mieszania. Najlepszy byłby blender,mikser,automatyczna trzepaczka lub sprawne nadgarstki babcine..

I do tego perpetuum-blenderum wrzucamy:
- jajco w ilości sztuk jeden
- mleko w ilości sztuk dwieście pięćdziesiąt jednostek milutkimi mililitrami zwanych
- szczyptę soli
- 3 łyżki oleju słonecznikowego coby naleśnik należyty poślizg na pateluchnie miał
- wodę czystą i wodnistą w ilości sto pięćdziesiąt mililitraśnych mililitrów
- pół łyżeczki cukru waniliowego

I to wszystko ładnie miksujemy kilka sekund ,żeby składniki się pomiksowały. Bo jak wiadomo składnik lubi się pomiksować..
Gdy już się nam masa zabełta potrzebujemy dodać zwykłą mąkę pszenną :
- w ilości odpowiedniej ,więc na oko sadzę , iż około tyle mniej więcej ile potrzeba. A robimy to tak:
Odpalamy mikser przyciskiem (jeśli elektryczny) lub siłą woli (jeśli ręczny) i powoli dosypujemy mąki. Dosypujemy powoli do momentu uzyskania pożądanej konsystencji. I tu teraz będę próbował stanąć na głowie ,by Wam tą konsystencję opisać. Ale najsamprzódy się napije!

Wymyśliłem  taki trick by uzmysłowić co poniektórym jaką dokładnie ma mieć konsystencję omawiane ciasto naleśniczane.
"Zestaw Konsystencjometrem Zwany" ...
W skład zestawu wchodzi:
- Kubek (proszę bez komentarzy - kupiłem se na walentynki)
- Kisielek "Słodka Chwila Energii"
- miarka mililitraśna
- woda wrząca


Zestaw działa tak : zawrzywamy wodę w naczyniu do tego przeznaczonym, odmierzamy dokładnie 375 ml tejże wody ( pszę pamiętać o odpowiedniej wielkości kubka!) i powoli wsypujemy zawartość torebki do kubka - mieszając. Po 2 minutach wnikliwie skupiamy się na zawartości kubka i jego konsystencji - zawartości a nie kubka! I właśnie dokładnie taką konsystencję potrzebujemy dla naszego ciasta naleśnikowego! Proste?? Proste! :)
Podsumowując: do blendera wrzucamy powolutku tyle mąki by ciasto osiągneło dokładnie taką płynność jak zawartość zestawu "Konsystencjometrem" zwana..
Na koniec stawiamy tą przysłowiową kropkę nad i. Jak każdy wie (jak nie wie niech się nie przyznaje) czekolada lubi pomarańcze i odwrotnie : pomkolada lubi czekorańcze :D.
Żarty żartami ale chodzi o dodatek pomarańczowego posmaku do ciasta - oczywiście najlepiej jest tu użyć dobrego likieru pomarańczowego , np Cointreau lub mój ostatnio ulubiony Grand Marnier ale ze względu na ceny.. Można poszukać jakiejś w miare dobrej jakościowo wódki pomarańczowej albo np zgwałcić dziadka  by "pożyczył" swojej nalewki pomarańczowej.. Od wielkiej biedy i tragedii można użyć aromatu do ciast - tylko proszę zwrócić uwagę na to by to był aromat na spirytusie a nie jakimś oleju silnikowym.. Bez posmaku pomarańczowego naleśniki będą także spoko ,ale oczywiście to nie będzie już to samo..
Jeśli mamy likier bądź wódkę , ta nasza przysłowiowa kropka nad "I" ląduje w blenderze z ciastem w ilości ok 50 ml. Ja dodaje około setki na 30 naleśników. A drugą wypijam na jedną nózkę.. A trzecią za mamusie.. a czwartą..

Także tak. Mamy już ciasto, odpalamy patelnię do naleśników przysposobioną i rozgrzewamy ją na maxa.
Rozgrzaną patelnię smarujemy lekko olejem bądź masłem i wlewamy porcję ciasta.
Idealnie jest tak wymierzyć ilość ciasta by ładnie rozlała nam się po całej patelni , możliwie cienką warstwą. Ja zazwyczaj jak więcej naleje , po pomachaniu patelnią w celu rozpłynięcia się ciasta we wszystkich możliwych kierunkach , zlewam resztę - moze to i nieładne.. ale pamiętajcie o czterech setkach likierku ..


I smażymy! Zazwyczaj pierwszego naleśnika zjadam - by sprawdzić konsystencję i smak  - jeśli za mało pomarańczowy - dolewam likierku.. Jeśli ciasto za gęste - dolewam wody

Sztuką przy smażeniu naleśników jest właśnie dobranie patelni, jej temperatury i ilości ciasta - wielka to sztuka nie jest, ale jeśli pierwszy naleśnik jest kruchy, smakuje Wam to właśnie zostaliście sztukmistrzami!
I po pierwszym naleśniku smażymy następne (dla tych "pierwszorazowców: naleśniki smażymy z obu stron), co 1-2 sztuki natłuszczając lekko patelnie. Aż usmażymy odpowiednią ilość.. Na zdjęciu z boku rzeczony pierwszy naleśnik. Ładny być nie musi.. I zaprawdę powiadam Wam ,iż jeśli weźmiecie sobie do serca moje porady dotyczące dolewania likierku do ciasta a i wlewania w swoją gardziel to po trzecim,no może czwartym naleśniku przyjdzie wam do głowy potężna chęć podrzucania naleśnikami i przewracania ich w locie..

Po kilku sztukach na podłodze/ścianie/suficie - naprawdę się tego ku radości swej i widzów nauczycie:) Powodzenia!

Na zdjęciach prezentuje pożądany wygląd naleśników.

Gdy już naleśniki mamy, lub Ci ,którzy są bardziej ogarnięci ruchowo, mogą próbować w trakcie smażenia naleśników, możemy zająć się czekoladą.. Oczywiście mając kakao , masło, wodę i cukier sami możemy masę czekoladową zrobić , ale prościej jest kupić 3-4 tabliczki czekolady (np 3 tabliczki mlecznej i 1 tabliczkę gorzkiej), pokruszyć to i wrzucić do garnka. Jeśli będziecie ostrożnie podgrzewać czekolade w rondlu, nie bawiłbym się w kąpiel wodną ale po prostu rondelek stawiacie bezpośrednio na kuchence, minimalna moc/ogień/węgiel i jazda!
Po wrzuceniu do rondla pokruszonej czekolady , wlewamy 200 ml mleka i bardzo często mieszając czekamy aż czekolada się rozpuści. Powoli będzie nam takie mazidło wychodzić i by dodać nieco twardości czekoladzie, gdy już cała rozpuszczona jest, dolewamy 100ml wody i dorzucamy 4 płaskie łyżki masła - mieszamy naprawdę bardzo często , tak by uzyskać jednolitą konsystencję , bez żadnych grudek i kiślu. Tak przygotowaną masą możemy już smarować naleśniki. Być może po kilkunastu minutach masa wam zacznie zastygać - wtedy znowu ją trzeba uważnie i delikatnie podgrzać!


Na zdjęciu masa w trakcie podgrzewania .

Mając zapas naleśników, masę jabłczaną słoikową bądź wyrobu własnego oraz czekoladę , możemy zabrać się do tworzenia torcika!

Proste to i wdzięczne zadanie jest ,więc zobrazuje kilkoma fotkami ..


Na początek na dużym talerzu rozkładamy pieknego naleśniczka. Na tegoż pięknego naleśniczka nakładamy cienką warstwę czekolady.. Na naleśnika posmarowanego czekoladą kładziemy następnego , na którego to nakładamy warstwę masy jabłkowej. Nie za grubo, myślę, że okolice pół centymetra będą w sam raz - by masa nam bokami nie wyłaziła. Im dokładniej i równiej to zrobimy , tym torcik będzie wyglądał lepiej!



I tak proszę państwa bawimy się aż do uzyskania pożądanej wysokości torcika (15 naleśników wydaje mi się minimum..) lub - co częściej się zdarza , do momentu kiedy nam się masa jabłkowa bądź czekolada nie skończy.





Torcik można zwieńczyć oblaniem go resztką czekolady lub też posypać zwykłym cukrem pudrem, co też wygląda sympatycznie :]










Na powyższych obrazkach widać świeżuteńki torcik i by uzmysłowić Wam jak taki torcik, gdy jeszcze ciepłym jest we środku wygląda - przekroiłem go. Generalnie nie róbcie tego !
Torcik należy po prostu kilka godzin schłodzić w lodówce by masy stężały i dopiero można go podawać..
A naprawdę.. jest co podawać !

Po schłodzeniu i zeżarciu znacznej części , torcik nasz wspaniały wygląda tak:

 Smacznego Wam życzę !

Wasz uniżony kuchcik.. Daniel :)



14 stycznia 2013

Mini przewodniczek kulinarny po Krakowie :)




Oczywiście!
Oczywiście ,że mi wstyd ,że mimo obiecanek-macanek nie wrzuciłem żadnego przepisu. Ale naprawdę obiecuję ,że to zrobię.. Po prostu milion spraw, szybkie życie, wyścig szczurów itd itp..koniec świata.. tyle rzeczy się dzieje..
Ale pomyślałem za to, że skoro już tyle nie gotuje (a żre więcej  - czyżby kryzys wieku średniego?), to może chociaż swoje doświadczenie wykorzystam by opisać wam jedzenie , które ktoś inny gotuje? Powiedzmy ,że mianowałem się taka mini madzią gessler :D
W zamian za moje lenistwo  mam dla Was mini przewodnik kulinarny po Krakowie. Gdyż z różnych przyczyn odwiedziwszy Kraków postanowiłem sprawdzić cóż tam w trawie piszczy i poczytawszy trochę informacji i opinii na temat Krakowskiego Żarcia – sprawdzić je organoleptycznie!


Zacznę od arcy zacnej miejscówki, którą sobie wyguglałem .. Z racji tego , iż mamy galopujący kryzys i nawet ja oszczędzam – pijąc tańszą whisky, postanowiłem w Kraku zatrzymać się w jakimś hostelu. Wyznacznikiem była ofkorsik cena ale i ważnym czynnikiem ,który brałem pod uwagę, była lokalizacja. Chciałem gdzieś blisko centrum zamieszkać na te 4 dni – np by blisko mieć na Wawel i w końcu odwiedzić Leszka.. Ale równie istotne było zwiedzenie mekki kulinarnej galicji czyli dzielnicy Kazimierz. Stąd wybór padł na hostel „Cinnamon”..  (www.facebook.com/HostelCinnamon)

 Luuuuudzie! Niesamowite miejsce! Hostel jak hostel, standardu można się spodziewać przeciętno-hostelowego, ale i lokalizacja i cena mnie rozwaliły.. Po 10 minutach pobytu byłem oczarowany obsługą i charakterystycznym wystrojem wnętrz.. Uściślając – brakiem wystroju.. Lokal – bo cały hostel to jakby ogromne mieszkanie z 6 pokojami , 3 ma łazienkami i potężną kuchnią (do dyspozycji, co prawda kuchenki z prawdziwego zdarzenia nie było – a bym se pogotował oj pogotował..) – wybudowane w latach 50 tych abo i 60 tych i mający urok tych lat właśnie. Niby nic szczególnego ,ale ogólne wrażenie ciepła, domowej atmosfery i bezproblemowej obsługi jest potężne. Do tego stopnia ,że absolutnie komfortowo czułem się śmigając w piżamie po hostelu. Miejsce to doskonale się wpisuje w charakter Kazimierza - taka samoróbka bohemowa..
Oczywiście jak i nie ma róży bez kolców, tak samo hostel ten ma parę niedociągnięć. Naprawdę szczególików.. Zresztą, gdyby ich nie było, gotów byłbym tam zamieszkać na stałe pewnie :)

- kuchnia z jadalnią – miejsce które może stać się charakterystycznie ciepłym , urokliwym miejscem dla wszystkich gości tego przybytku   i czymś wyróżniającym ten hostel spośród setek – jest niedopieszczona – brakuje solidnego stołu ,a najlepiej 2-3 mniejszych, brakuje kuchenki zwykłej i koniecznie lodówki z zamrażalnikiem. Zresztą takie opcje jak kapcie,ręczniki i taki lód właśnie hostel mógłby oferować za drobną opłatą – którą z chęcią bym uiścił! By nie było niedomówień: w cenie pokoju jest oczywiście i pościel i ręczniki – co prawda jakieś takie małe.. No ale oj tam.
"W pełni wyposażona kuchnia" - ten zwrot na stronie hostelu tak naprawdę spowodował moje Nim wielkie zainteresowanie. Wymyśliłem sobie , że podczas pobytu ugotowałbym parę "szybkich" dań i umieścił na blogu.. wraz z ciekawymi fotkami wnętrza hostelu...Niestety wobec braku kuchenki moje plany spaliły na panewce i musiałem swój smutek zalewać morzem grzańca.. Szkoda , oj szkoda!
- pościel – to była jakaś niegniecąca się , śliska jak język Rydzyka tkanina co niemiłosiernie irytująco powodowała spięcia i wyładowania elektryczne! Naprawdę! Drugiej nocy z lękiem podchodziłem do łóżka – bo znowu mnie kopnie..
- podwójne łóżka – no tu trochę właściciel przesadził i mi akurat trafiły się dwa single łączone w jedno łóżko,ale tak nieszczęśliwie ,że to ciągle były dwa single..
- wystrój.. skoro „Cinnamon” to ja bym tam jakichś kolorowych bibelotów nawieszał, szpargałów nastawiał, materiałów różnych kolorowych – po prostu czerpał bym garściami ze stylistyki i stylu pobliskiego Kazmierza. Naprawdę warto.. No kwiaty! Dużo kwiatów - gdyż architektura wnętrza aż o jakieś wiszące paprotki z lat 70 tych się prosi!
- recepcja – właścicielu! Zwracam się do Ciebie z gorącą prośbą – weź ty jakąś muzyczkę w tle puść.. niech coś ciepłego sączy się rozanielonym klientom do uszu! J
I kawa - może by tak w recepcji serwować jakąś kawkę za niewielką opłatą? Oczami wyobraźni widzę jakiś kusy stoliczek z koronkową serwetką a na nim taki np ekspresik Saeco- A modo mio. Idealny do takich miejsc, tani jak barszcz i prosty w obsłudze jak spłuczka w kibelku! 

Generalnie na pewno tam będę wracał i wszystkim znajomym polecał – bo to nowe miejsce i ma szanse zyskać niepowtarzalność – bo świeżość już ma!

Oczywiście bliskość Kazimierza, tak kurcze niedocenianego miejsca na mapie Galicji, determinowała większość moich wycieczek.
Szczerze przyznam ,iż nie do końca zrealizowałem plany kulinarne związane z próbunkiem kaziemierzowych specjałów – a to z tego względu,że zawsze zmierzając do konkretnej lokalizacji trafił się jakiś ciekawy pub.. jakiś przystanek.. a że malowniczo padał tłusty śnieg to i grzane wino kusiło ..
Resztę możecie sobie dopowiedzieć..
Tak czy siak, pierwsze moje kroki skierowałem do Bistro „Zazie” (www.facebook.com/zazie.bistro) – poleciła mi je koleżanka, a i opinie na internecie wyglądały obiecująco. Bistro Zazie to mała knajpeczka – francuska węglarka chciałoby się rzec o całkiem przyjemnym wyglądzie.. NO ok – nieco kiczowatym. Ale jedzenie – po pierwsze cena – naprawdę za ok 50 pln spokojnie można się najeść.. wybór nie jest powalający ale jest w czym wybierać (od grasicy począwszy na prostackich tostach skończywszy).
Jadłem bagietkę, zupę dnia i przekąsiłem trochę za bardzo pojechanym kozim serem z sosem gruszkowym. Przełożenie jakości do ceny – powalające! Zdziwienie obudziła tylko obrzydliwa herbata i niedopracowany suflet czekoladowy z sosem wiśniowym – kucharek poszedł na łatwizne i wiśnie świeże nie były. A sos wiśniowy z innych nich świeże wiśnie to jakiś zagęszczony kompot :P
Zdziwiła mnie też jakość sałatki podawanej jako dopełnienie kompozycji na talerzu. O ile sos do sałaty był bardzo w deche, o tyle sama sałata jakaś przechodzona była.. Po prostu szczegół ,który bardzo drażni!
Tak czy inaczej :Polecam! Żarcie na prawdę robione z pasją i warte każdej złotówki..

Kolejnymi przystankami na mojej mapie miały być naleśniki, pierogi , zapiekanki na okrąglaku i kurczak z rożna.

Szczerze przyznam ,że szczęśliwie dotarłem tylko do naleśników i okrąglaka – w którym nota bene się zakochałem.. Szczególnie o 2 giej nad ranem po kilku Mojito..

Zawieśmy się nad naleśnikami.. znalazłem kilka opnii o najlepszych krakowskich naleśnikach, min tą:
No to w te mroźne dni się wziąłem, zebrałem do kupy, opatuliłem czym się dało i ruszyłem na Krakowski Rynek.. Sama naleśnikarnia znajduję się w uroczym miejscu i aż żal przysłowiową dupę ściska gdy ogląda się wystrój tego baru.. Ale polazłem tam z radosnym kompanem na naleśniki a nie podziwiać widoki.. I rzeknę tak: naleśniki są do dupy! Nie wiem czym się zachwycać ale dawkę chemii jaką przyjąłem w postaci dwóch połówek naleśnika mógłbym obdzielić moje roczne menu.. Poza typową naleśnikową – francuską, a jakże – maszyną , wszystko było nie tak. Już nawet plastikowe stoły i papierowe talerze mi nie przeszkadzały.. 

Ciasto było grube i nijakie. Mój farsz : szpinak z serem, wołał.. co tam wołał – darł się w niebiosa!! o pomstę. Szpinak był kiepsko przesmażony, na oleju, praktycznie bez soli , ser był tanią tandetą co się rozpuścić nie chciała z większą zawartością oleju w tym serze niż oleju w oleju napędowym... I nawet słowem nie wspomnę o posiekanej kapuście pekińskiej polanej jakimś olejem , które to indywiduum tkwiło obok naleśnika..

Naleśnik z serem natomiast (i owocami) był wypełniony gotowym serem sernikowym i to takim o niższych lotach, owoce były obrzydliwie oślizgłe z puszki, bita śmietana ze spreya, a sos czekoladowy marki ARO z plastikowego wyciskacza co apetycznie pierdział podczas polewania naleśnika..
Tanio i owszem – ok 8-9 pln za naleśnika. Nie idźcie tam... Niech taka kuchnia umrze śmiercią naturalną..
Porażka. Na osłodę postanowiłem zajrzeć na grzane piwo do pobliskiego a i sławnego pubu „Tygiel”. Na wejściu powitał mnie kwaśny zapach moczu i starego piwa, a na Sali błędny wzrok tzw stałego bywalca i lubieżny uśmiech barmana. No i się nie napiłem..

Wróciwszy do hostelu i rozgrzawszy się porcją wiśniówki (oj sroga zima) postanowiłem wyruszyć na Kazimierz i odwiedzić wcześniej upatrzoną miejscówkę – La Habana Pub. Strzał w dziesiątke! 

Niesamowity klimat , biedne jak sama Cuba wnętrze,ale arcymiła obsługa i dobre grzane wino! A także przyzwoite ceny i świetne jak na warunki polskie Mojito! 
Wracałem do tego pubu kilkukrotnie i zaprawdę powiadam wam – lepszego miejsca na urżnięcie się w wesołych latynowskich klimatach nie znajdziecie! Dobrze ,że nie byłem sam bo już zacząłem sobie wyobrażać ,że mój ojciec mial  na imie na ten przykład "Fidel" i mam w genach talent do samby.. 

Gorąco polecam, szczególnie fanom papierosowego dymu (niby jest osobna sala, ale trochę czuć w całym lokalu) , szczególnie zimą..



W międzyczasie odwiedziłem ni to pub ni to kawiarnie „finka”(www.facebook.com/finka.krakow)

 – o ciekawym minimalistycznym wystroju zrobionym młotkiem i śrubokrętem ale za to z na prawdę dobrą kawą! A na kawie to ja sie znam!  W „Fince” nie jedzcie przypadkiem ciastka „Brownie”.. Ale kawa i klimat – wzorowe! I Tanie.. :]
Któregoś wieczora , po rajdzie po pubach na nowym rynku (nie pytajcie o nazwy, ale nic nie przebiło La Habany) dotarłem na osławione zapiekanki na Okrąglaku. Nikt mi nie powiedział,że tych budek z zapiekankami jest aż tyle. Wybrałem jedną na chybił trafił i zamówiłem wersję podstawową za 5 złociszy. Ludzie! No zajebistość roku i tyle wam powiem! Opcji zapiekankowych całe zatrzęsienie – polecam najprostszą zapiekankę i zapiekankę z osycpkiem i żurawiną. Ale jestem pewien ze następnym razem każdą inną zapiekankę postaram się spróbować. Rewelacja!


Podsumowując: arcyudana wycieczka do Krakowa, przy tym potężny niedosyt - także będę tam wracał jak tylko czas pozwoli. Chciałbym zwiedzić caluśki Kazimierz - bo obawiam się iż takiego drugiego miejsca w polsce nie ma. Aż prosi się o porównanie do paryskiego "montmartre'u". Niesamowity klimat krakowskiej bohemy, kipiąca historia i kultura żydowska z każdego zaułka, nierówne chodniki.. i ci ludzie - niesamowici!
Może uda mi się namówić moją Sis - fotografa (www.kamecka.com) na wspólny wypad połączony z sesją fotograficzno-kulinarną w Cinnamon Hostel (może kuchenka jednak w kuchni stanie?) oraz zwiedzanie pubów? Z naszymi talentami mógłby powstać ciekawy przewodnik po Kazimierzu ! :)




I to by było na tyle moich wrażeń na gorąco – ale każdemu kto szuka pomysłu na 2-3 dniowy, TANI, wypad w Polskę, śmiało mogę polecić Kazimierz Krakowski.. olać wawel, zabawmy się na kazimierzu!
Ajmen!:)